Wybierając się do kina wiedziałam, że film pt. "Wielka Cisza" jest wyjątkowym. Zastanawiałam się w jaki sposób można dotrzeć do sedna prawdy będąc tylko widzem. Wiedziałam, że dialogów nie będzie, tylko kilka wypowiedzi zakonników. Obserwując zewnętrzne zachowania tak niewiele możemy wiedzieć o tym, co dzieje się w duszy człowieka. Mimo wszystko postanowiłam wybrać się do kina, gdyż jestem osobą refleksyjną i prawie trzy godziny ciszy wcale mnie nie zniechęcały. Byłam bardzo ciekawa jak udało się reżyserowi ukazać atmosferę medytacji i modlitewnej ciszy dając nam tylko pewien wgląd prawie całkowicie pozbawiony informacji werbalnej w życie odległego klasztoru.

 

Widok pięknie wkomponowanych w górski pejzaż budynków zakonu nastroił mnie refleksyjnie. Kocham góry, zachwyca mnie ich majestatyczna cisza. Zawsze marzyłam o pobycie w wysokich górach z dala od ludzkiego gwaru. Samotność, piękno przyrody, z dala od miast położone klasztory przyciągały zawsze moją uwagę. Reżyser w mistrzowski sposób wprowadza widza w niecodzienny świat, naprzemiennie ukazując życie wewnątrz i na zewnątrz budynku. Będąc oddzieleni grubymi murami nadal nosimy w sobie piękno letniego dnia lub nostalgiczną ciszę zimowych dni. Spowite zimową ciemnością wnętrza klasztoru zachęcały do wędrówki w głąb siebie. Zmieniające się pory dnia i przepływające pory roku nad zastygłymi w majestatycznej powadze wysokimi szczytami górskimi muskały jakimś niewyrażalnym cudem serce człowieka. Płynące obłoki, ukazywane na przemian z rozgwieżdżonym nocnym niebem dawały wytchnienie i wyczarowywały niepojętą zgodę na nieustające przemijanie. Przemijanie, które nie przeraża a raczej zaprasza w odwieczny taniec z naturą świata. Nieuchronność i wieczność splatały swe mądre dłonie. Poczułam przypływ ciszy, poddałam się zaczarowanej atmosferze ukazanej w filmie.
Z wielką wnikliwością przyglądałam się ukazanym twarzom zakonników. Niektórzy byli młodzi dopiero co przyjęci do klasztoru. Każda z filmowanych twarzy była w jakiś sposób odmienna od tych, które spotyka się na co dzień. Twarz bardzo młodego mężczyzny emanowała niesamowitym skupieniem, jego oczy patrzyły na świat jakby poprzez duszę. W jego spojrzeniu były: uwaga, spokój i mądrość. U tak młodego mężczyzny zdawało się to zjawiskiem wyjątkowym. Inne twarze emanowały wyciszeniem, spokojem, dobrocią i pojednaniem. Była w nich wpisana wielka cisza tego wyjątkowego miejsca odosobnienia. Zdawali się górować nad nami swoją wewnętrzną głębią. Izolując się od codziennego zabiegania, które towarzyszy każdemu z nas, wybrali jakąś lepszą cząstkę istnienia. Ich spokojne, powolne ruchy, skupiona zaduma na twarzach, ale i dziecięca radość mówiły o tym, że ich życie przybliżyło się do życia przyrody. Otaczająca natura uczyła ich mądrości przemawiając do nich swoim pięknem i przemijaniem, zamieraniem i odradzaniem na nowo.
Bardzo wzruszająca była dla mnie scena ukazująca niewidomego mężczyznę. W skromnie umeblowanym pokoju jego postać jaśniała miłością i radością. Na drewnianym stole, przy którym siedział, stała szklanka z wodą i nic więcej. Jego niewidzące oczy pokrywały gęste, siwe brwi. Nieogolona twarz mogłaby świadczyć o zaniedbaniu i opuszczeniu. Lecz wyczuwało się, że jego oczy widzą inny wymiar. Na tle tego surowego wnętrza zdawał się świecić blaskiem dobroci i człowieczeństwa. Człowieczeństwa, które staje się tak rzadkim zjawiskiem pośród ludzi. Potem jego słowa potwierdziły to, co emanowało z jego postaci. Mówił o miłości Boga do człowieka, o szczęściu tych, którzy tego doświadczyli. O własnym kalectwie, które stało się ratunkiem dla jego duszy, o śmierci, która jest spotkaniem z tą wszechogarniająca każdego człowieka miłością. Dziecięca radość promieniowała z jego oblicza, gdy mówił. Poczułam ogromne wzruszenie. Coś aż zabolało w okolicy serca. Współczucie dla kalectwa, starości mieszało się w mej duszy z podziwem i radością. Jego postać przywołała bardzo odległe wspomnienia. Już od dzieciństwa przykuwali moją uwagę ludzie starsi, chorzy, okaleczeni. Jakże wówczas pragnęłam aby ich los się odmienił. Pragnęłam dla nich zdrowia i młodości, wolności od nieszczęść. W takich chwilach towarzyszyło mi współczucie połączone z przerażeniem i lękiem przed życiem. Cierpienie naznaczało los ludzki jakimś niepojętym dla mnie fatum. Jego nieogolona, zaniedbana twarz przywołała tamto przerażenie z głębi mej istoty. Potem dopiero zrozumiałam, że to co naprawdę wartościowe kryje się za tym, co powierzchowne. Jego niewidzące oczy przecież stały się dla niego oknem na wymiar duchowy, który ukrywa się w głębinach duszy. Cierpienie podarowało mu możliwość otwarcia na inną rzeczywistość. Dlatego też dziękował Bogu za swoją niepełnosprawność.
Każdy z przebywających w klasztorze zakonników miał przeznaczone dla siebie obowiązki. Ich dzień był pełen pracy i modlitwy. Był czas przeznaczony na modlitwę i obowiązki, czas wolny regulowany przepisami, nawet spacery poza terenem klasztoru były określone regulaminem. Dla mnie jest to wyjątkowo uciążliwa strona życia zakonnego. Cenię sobie spontaniczność i codzienny kontakt z naturą. Lubię samotność zamknięta w murach domu, ale najbardziej pociąga mnie samotność pośród piękna przyrody. Mimo uporządkowanego stylu życia i wewnętrznej samodyscypliny, byłoby mi trudno poddać się takim rygorom.
Film w cudowny sposób przedstawia piękno otaczającego świata. Przyroda jest wszechobecna w swej zmiennej szacie pór roku. Niemalże wdziera się poprzez mrok murów klasztornych. Jakże pięknie ukazane jest budzące się życie wiosną. Od maleńkiego kwiatuszka zagubionego pośród traw do ogromu rozgwieżdżonego wszechświata. Chwilami miałam wrażenie, że cały kompleks klasztorny wraz z ludźmi płynie na powierzchni zielonego morza, które unosi wszystko co żyje ku dalom gdzieś istniejącej, niezgłębionej tajemnicy. Mimo braku dialogów nie miałam odczucia stagnacji lub nudy. Płynęłam z obłokami po niebie, ze słońcem od wschodu do zachodu poprzez horyzont swojego życia. Wszystko co dla mnie najcenniejsze w życiu wyłoniło się na pierwszy plan. Rzeczy mało istotne przestały istnieć. Miłość, duchowe odrodzenie, śmierć zajęły całą moją świadomość. Usilnie pragnęłam pogodzić się ze zmiennością i przemijalnością zjawisk. Przestać trzymać się kurczowo tego, co i tak musi odejść. Lęk przed utratą tych, których kocham splatał się z przebłyskiem światła. Bo jeśli i tak muszą odejść to jak uczynić ostatnie chwile radosnymi i wartymi przeżywania. Co ja mogę uczynić jako istota ludzka, aby ich życie opromienić światłem miłości? Miłości dojrzałej, mądrej, umiejącej godzić się z nieuniknionym. Zadawałam sobie w myślach pytanie. I jakby naprzeciw potrzebom mej duszy zajaśniała scena, w której nagle w zbliżeniu ukazała się twarz umierającego zakonnika. W pierwszej chwili bardzo się przeraziłam. Całe moje ciało aż poderwało się z siedzenia. Z powierzchni świadomości wyłonił się lęk. W pierwszym momencie miałam ochotę zamknąć oczy, uciec. Na łożu śmierci leżał bardzo stary mężczyzna. Skóra jego twarzy zdawała się przezroczysta i cienka jak bibuła. Zniszczone, brązowo-czarne zęby wystawały z ust, oczy były wypukłe jak u lalki. Pierwsze spojrzenie na niego obezwładniło mnie zgrozą i przerażeniem. Ale gdy wytrzymałam pierwsze wrażenie, przebiłam się do swego wnętrza. I zobaczyłam, że twarz umierającego człowieka wyrażała radość, pogodzenie i szczęście. Zrozumiałam, że łoże boleści i oczekiwanie na nadchodzą śmierć może być jak ukołysanie w ramionach kochającej matki. Było widać wyraźnie, że ten człowiek jest już po innej stronie. Jego spojrzenie mówiło o cudownościach, których oczekuje. Może już nawet widział całe bogactwo niewyrażalnego dla nas świata. Nie było ani odrobiny obawy, lęku czy wyrazu bólu na jego twarzy.
Przypomniało mi się najtragiczniejsze wydarzenie mojego życia. Śmierć ukochanej mamy, jaka była wówczas biała, nieobecna i daleka. Zdawało się wówczas, że odpłynęła w niebyt, gdzie już nigdy jej nie odnajdę. Stała się przezroczystym nieistnieniem. Byłam wtedy 12 letnim dzieckiem, któremu jej fizyczna obecność była tak potrzebna jak powietrze. Nie dostrzegałam wówczas dalszych horyzontów ani wielkich przestrzeni wszechświata. Tamten ból na zawsze zrósł się z panicznym lękiem przed śmiercią, przed utratą ukochanych. Śmierć zrównała się w mojej wyobraźni z nieprzeniknioną grozą czarnych otchłani i ludzką bezsilnością.
Teraz jako dojrzała kobieta dostrzegam całą złożoność świata. Jego cienie i światła. Zaglądam bez przerażenia w głąb swej duszy. Jednakże tamto wydarzenie pozostawiło we mnie na zawsze ślad. Scena z filmu dotknęła głębokiej rany związanej z lękiem przed pożegnaniem ukochanych. W pierwszym momencie wydawało się, że ból rozerwie moje wnętrze. Ale również poruszone zostały głębokie warstwy duchowe, w których znajduje się ufność i wiara, że wszystko to ma swój odwieczny sens. Po pokonaniu lęku odwiedziłam krainy słońca i nadziei, które również zawiera moja istota; gdzie w głębi serca rodzi się przeczucie, że śmierć może być piękna. Może przypominać naturalne cykle przyrody np. złote liście jesienią unoszone wiatrem. Jeśli opuszcza mnie lęk, odchodzące życie kojarzy mi się z naturalnością opadania jesiennych liści w pogodny, słoneczny dzień. Miałam również kilkakrotnie takie wizje, że śmierć przypominać może zjawisko zachodzącego słońca. Odpływając z widnokręgu obecnego świata wschodzi w innym miejscu. Scena z filmu przywołała wiele refleksji na temat śmierci. Ujrzałam śmierć jako rozpłynięcie w morzu miłości, jako oderwanie od zniewolenia czasem i ciałem. Uwolnienie a jednak zachowanie najważniejszej, niezniszczalnej cząstki siebie i poszybowanie w przestworza.
Świat ludzi, w którym żyjemy skupia się na powierzchni zjawisk. Kultura masowa jest tak sprymitywizowana, że nawet niegłupi ludzie wierzą, że starość i śmierć ich nie dotyczy, dopóki ich nie doświadczą na sobie. Reklamy lansują puste twarze lalek bez oznak żadnego życia duchowego. Ciała wypielęgnowane i bez wewnętrznego ognia ukazują gazety. Wszędzie otaczają nas obrazy pustego piękna bez wyrazu jakbyśmy znaleźli się w sklepie z manekinami. Blask w oczach, pasja twórcza malująca się na twarzy, zachwyt dla piękna przyrody zdają się być rzadkością tak wielką, że prawie nieobecną. Jakże łatwo zagubić drogę w takim świecie, gdzie ludzie już prawie w ogóle nie rozmawiają o sprawach ważnych. Arcydzieła literatury są za trudne, zbyt smutne i głębokie. Najczęściej rozmawia się o tym, o czym, nawet nie watro mówić.
Jakże niecodzienna zdaje się nam klasztorna cisza, wyznaczony czas na rozmowy, odosobnienie od ludzi i współtowarzyszy. Wszystko to zdaje się mieć swój głęboki sens. Sens, którego nigdy się nie odnajdzie wiodąc życie na powierzchni świata pośród przemykających jak kukiełki cieni ludzkich. Ileż potrzeba odwagi, aby bez ciężkich doświadczeń podjąć decyzję porzucenia świata pozorów i wyruszyć w drogę przez gąszcz ciemności własnej duszy. Aby udać się do miejsca wielkiej ciszy, gdzie odosobnienie zmusza do szukania wartości nieprzemijających. A cisza może zdawać się z początku krzykiem przerażonego serca.