Aleksander Sołżenicyn „Oddział chorych na raka", Czytelnik, Warszaw 1997
A. Sołżenicyn, znany rosyjski pisarz, który otrzymał literacką Nagrodę Nobla w roku 1970 mając 52 lata.
Powieść opisuje dzieje ludzi dotkniętych nieuleczalną chorobą. Głównymi bohaterami są Oleg Kostogłotow i Nikołajewicz Russanow. Kostogłotow w pewnym sensie odzwierciedla losy autora. Natomiast Rusanow to człowiek, który zajmował wysokie stanowisko w czasach stalinowskiego reżimu. Zostają zmuszeni przez los do przebywania w tej samej sali oddziału chorych na raka.
Umiejętność głębokiego wglądu w duszę ludzką autora czyni postacie książki bardzo interesującymi. Czytelnik odnosi wrażenie „bycia w sercu" każdego z nich.
* * *

 

 

Autor w interesujący sposób ukazuje jak nagła choroba niespodziewanie zawładnęła „niebem" beztroskiego i szczęśliwego dotąd człowieka. Nikołajewicz Rusanow jeden z głównych bohaterów książki otrzymał skierowanie do szpitala. Na jego szyi z dnia na dzień rozrastał się guz. Nikołajewicz mimo przerażenia nową sytuacją przekonuje samego siebie, że to nie może być rak. Jakże dręczyła go myśl, że musi tak, jak każdy inny zwyczajny pacjent leczyć się w podrzędnym szpitalu. Chociaż był to jedyny szpital w całej Republice, w którym leczono nowotwory złośliwe. Jego rozczarowanie i frustracja zwiększyły się, gdy będąc już na miejscu, zobaczył obdrapane ściany szpitala, raził go krzyk chorych na korytarzu i wszędzie widoczne zaniedbanie. Jego nowiutkie rzeczy i zapasy żywności wnieśli żona i syn na oddział, w którym przydzielono mu łóżko. W salach dla pacjentów mieściło się dziewięć łóżek. Było ciasno. Wielu chorych leżało na korytarzach.
Po kilku godzinach pobytu w szpitalu Rusanowa ogarnęła trwoga. Czuł, że dotychczasowe życie jest przeszłością, a obecna rzeczywistość budziła większą grożę niż sam guz. Jakiś z obandażowaną szyją gburowaty pacjent przywitał go z bezczelnym pytaniem: -No bracie, a ty masz raka czego? Rusanow nawet nie raczył przywitać się z chorymi na sali, a co dopiero odpowiedzieć na takie pytanie. W ciągu zaledwie kilku godzin Nikołajewicz Rusanow utracił pozycję, zasługi, plany na przyszłość – i stał się tylko siedmioma dziesiątkami kilogramów ciepłego, białego ciała, które nie zna swego jutra.
Znajdujący się w tej samej sali towarzysze niedoli przyprawiali go o mdłości, jakże potrzebował teraz wsparcia, chociażby małej iskierki nadziei a tu przeważała obojętność i szyderstwo. Jefrim, pacjent, który go pierwszy przywitał, odbierał swoimi słowami nadzieję na wyleczenie. Chodził po sali i jęczał. Obok Nikołajewicza leżał jakiś człowiek o bandyckiej twarzy i czytał książkę. Jakże odrażało go to obce otoczenie. Myśli o domu nie przynosiły ulgi. Czuł się przeniesiony przez nowotwór do innego świata. Był sam z groźnym guzem na szyi pośród dziwnych, obcych ludzi. Nadchodząca noc niosła ze sobą otchłań zwątpienia.
Pacjentem o bandyckim wyrazie twarzy był Kostogłotow, który przybył do kliniki kilkanaście dni temu w stanie bardzo złym. Chemioterapia spowodowała nagłą poprawę jego stanu zdrowia. Teraz już nie wiedział, czy cieszyć się z powrotu do zdrowia, czy martwić. Żegnając się z życiem dokonał rozrachunku, wybaczył wszystkim i sobie również. Spokój i harmonia zagościły w jego duszy. Był po tamtej stronie ... A teraz znów powracały namiętności i trudne pytania, które nie dawały spokoju.
Opis porannego obchodu ukazuje trudną pracę lekarzy pracujących w systemie komunistycznym, który panował w ZSRR. Starsza lekarka i jej młoda uczennica dają z siebie wszystko chorym ludziom. Bardzo trudno było w tamtych latach ustalić właściwą dawkę promieniowania. Każdy przypadek chorego trzeba było rozpatrywać indywidualnie. Promienie rentgenowskie usuwały chore komórki ale również niszczyły zdrowe. Czasem potrzebne było twórcze natchnienie nie wystarczała rozległa wiedza medyczna. Sołżenicyn opisuje idealne postacie lekarek, które całą duszą zaangażowane były w swoje działania. Lecz mimo ich oddania zdarzały się skargi pacjentów pracujących w NKWD. Oczywiście donosy były bezpodstawne i krzywdzące. W czasie pierwszego obchodu lekarskiego Nikołajewicz również straszył lekarkę prowadzącą donosem. Był oburzony na panujące zwyczaje w szpitalu a przede wszystkim na to, że nikt się nim należycie nie zajmował. Piastował on ważne stanowisko w Partii i był przyzwyczajony do okazywanego mu szacunku.
Ze względu na statystykę prowadzoną przez klinikę lekarz naczelny nalegał na wypisywanie do domu pacjentów terminalnych, czyli tych, których nieuchronnie czekała śmierć. Bardzo oddana swym pacjentom lekarka, która prowadziła naszego bohatera, Doncowa robiła wszystko, aby niektórych chorych zatrzymać, choćby nielegalnie w szpitalu. Jakże nieraz cierpiała wskutek własnej bezsilności. Sumienna, pracowita i odpowiedzialna zapominała o swoim bezpieczeństwie. Wiele godzin spędzała w laboratorium, gdzie powietrze było napromieniowane; tylko, że dawek które przyjmowała nikt nie liczył. Od jakiegoś czasu jej twarz przybrała blady, ziemisty odcień. Ustawiczne zmęczenie stało się stanem powszednim w jej życiu.
Również dobrym i oddanym lekarzem była jej uczennica Wiera Ganhard. Będąc młodą i atrakcyjną kobietą zwróciła na siebie uwagę jednego z głównych bohaterów Kostogłotowa. Od pierwszego spotkania nić przyjaźni otoczyła ich postacie. Jakaś tajemna siła budziła w ich sercach dawno pogrzebane nadzieje i zamrożone marzenia. Delikatny kwiat uczuć począł rozkwitać na zapomnianych ugorach niczyjej ziemi. Oleg Kostogłotow budził się do życia, które stało się już dla niego zapomnianą ale ukochaną muzyką. Radowała go możliwość stąpania po ziemi tam gdzie chce, rozkosz patrzenia w gwiaździste niebo. Upajało go pięknem życie nie ograniczone drutami niewoli. Jego życie obfitowało w wiele cierpień. Najpierw zesłanie i niewola a potem choroba. Jakże niewiele szczęścia przyniosła mu jego trudna droga. Najczęściej jednak szczęście potrafimy odczuć i docenić dopiero po ciemnych labiryntach zwątpień. Ucisk i cierpienie potrafią wrażliwą duszę unieść na skrzydłach do dalekiego nieba. Może właśnie ból emocjonalny odbiera człowiekowi ciężar przywiązania do ziemi? Wrażliwy, głęboko czujący smak życia Oleg Kostogłotow raduje się z poprawy swego zdrowia. Tętniące zdrowie w jego ciele coraz bardziej poszerza obszar pragnień w jego duszy. Przez wiele lat przebywając w łagrze był całkowicie odcięty od kontaktu z kobietami. Teraz ich urok pociągał go z nieznaną dotąd siłą. Wiera zajęła jego myśli i obudziła pragnienia. Młoda pielęgniarka działała na jego zmysły i w krótkim czasie nawiązał się flirt między nimi. Budzące się życie ogarniało całą jego istotę i poruszało do głębi. Jak sieć delikatnej pajęczyny oplotła go tysiącem pragnień i problemów nowa rzeczywistość. Dla niego był to podarowany nowy czas po nocy zwątpienia i poddania się ciemności. Oszołomiony Oleg zachłystuje się tym nieznanym cudem – nowym istnieniem.
Przepełnione chorymi ludźmi stare mury szpitala rozsypywały się bardziej od smutku i cierpień niż złowieszczych działań czasu. Ileż bólu i zgrozy mieścił w sobie stary gmach szpitala a ściślej oddział dla chorych na raka w pawilonie numer trzynaście. Z oddali słuchać było strumień górski a w pogodne dni widać było szczyty gór. Czyste pachnące powietrze górskich dolin nie docierało tutaj. Zamknięty krąg nieszczęścia i bólu, ropiejących ran, agonii ostatnich stadiów choroby, czynił ten świat odrębnym i zawieszonym w wiecznej, niedostępnej przestrzeni wszechświata. Ci, których naznaczyła nieuleczalna choroba odpływali na swych łodziach daleko od swoich bliskich i swoich domów. Zgroza śmierci naznaczała ich, odseparowywała od innych. Codziennie ktoś umierał i odwożono go przykrytego białym prześcieradłem. „Biała" nieubłagana śmierć powracała w snach do tych, którzy jeszcze żyli.
Nawet Rusanow zawsze czujny na każdą nieprawidłowość i odstępstwo ideologiczne podlegał zmianom. Guz uwierał i usztywniał jego głowę. Zastrzyki z chemioterapii osłabiały, przyprawiały o gorączkę i majaki. I po raz pierwszy w życiu jego partyjna czujność stępiała. Zachowania innych, dawnej poruszające do głębi, stały się dalekie i nieważne. Oby tylko mógł żyć i inni niech sobie żyją, pojawiła się nowa myśl w jego głowie. Wiedział oczywiście, że skoro ludzie są śmiertelni, to kiedyś umrze i on, Paweł Nikołajewicz Rusanow. Kiedyś, ale nie teraz! Nie strasznie jest umierać kiedyś – strasznie jest umierać teraz. „Biała", obojętna śmierć, prześcieradło na nieruchomym kształcie, na nicości, zbliżała się do niego ostrożnie, bezszelestnie, w szpitalnych kapciach. Było mu żal samego siebie i płakał po nocach łzami, które zapomniał od czasów dzieciństwa. I przynosiły mu one ulgę. Nie chroniły go przed żadnym zagrożeniem i nieszczęściem ale jakoś ujmowały ciężar trwogi.
Snujący się po korytarzach chorzy, kobiety w długich, niechlujnych szlafrokach, wynędzniali mężczyźni wypełniali ten gmach męki indywidualnymi losami. Każda z postaci książki ma swoje dzieje ciekawe i zagmatwane. Łączy ich jedno – pragnienie życia. Niektórzy już zdali sobie sprawę z tego, że dni ich życia są policzone i w popłochu chcieli każdą chwilę wypełnić działaniem. Inni zaś godzinami leżeli i zastanawiali się co jest w życiu najważniejsze. Dawniej pęd codziennych zdarzeń nie dawał szansy na snucie refleksji, porywał ich jak wezbrana rzeka. Teraz oddaleni od świata zdrowych zmuszeni zostali do wędrówki w głąb siebie. Grube mury szpitalnego gmachu, lęk przed śmiercią i cierpieniem skutecznie izolowały ich przed wrzawą codziennego zmagania się z nieistotnym. Choroba uczyniła ich bardziej wyczulonymi na wartości inne niż oferować może powierzchnia świata.
Oleg Kostogłotow znalazł pewnego dnia w gazecie informację o zmianach, które nastąpiły w najwyższych kręgach rządowych ZSRR. Był tym faktem poruszony do głębi. Mając zaledwie 34 lata zabronił sobie mieć nadzieję, że kiedyś ten koszmar może się skończyć. Już tyle razy wiara wystawiała go na próbę podczas zesłania. Każde wywołanie z celi zwiastowało nadzieję na amnestię. Niestety doczekali amnestii ale bandyci i złodzieje, polityczni więźniowie ciągle byli tak samo traktowani, czyli nieludzko. Potem wieczna zsyłka do Usz-Tereku, odległego miejsca pośród stepów. Prawie rok przebywał Oleg w tej krainie, która w czasie choroby wydawała się brzydka i pustynna. Wydostając się z niewoli był zbyt słaby aby nacieszyć się wolnością, przestrzenią, pięknem gwiaździstego nieba.
Teraz w szpitalu to miejsce wiecznej zsyłki wydało mu się pięknym i bliskim. Z tęsknotą myślał Oleg o powrocie do Usz-Tereku. Spotkał tam ludzi wyjątkowych, do których tęskniło jego serce. Starsze małżeństwo zesłane tak jak i on, lekarz ginekolog i jego żona. Dla nich wszystko było radością: zachód słońca nad stepem, bochenek chleba, z trudem zdobyta lampa naftowa, która małą lepiankę zamieniała w salon. I radowali się wszystkim na nowo jak dzieci zapraszając Kostogłotowa do swojego „raju" pośród stepów. W wzruszający i piękny sposób opisuje autor, że to nie dobrobyt czyni nas szczęśliwymi, lecz dobroć i sposób widzenia własnego życia. I jedno i drugie zawsze zależy od nas samych, człowiek zawsze może być szczęśliwy; jeśli tylko tego zechce i nikt nie jest w stanie mu w tym przeszkodzić.
Oleg chciałby zakończyć leczenie i wrócić do przyjaciół ze stepów. Jest rozgniewany tym, że lekarze decydują o jego leczeniu nie pytając go o zgodę. Zastosowano hormonoterapię, na którą Oleg nie wyrażał zgody. Od pielęgniarki, z którą miał romans dowiedział się, że sposób leczenia któremu został poddany, może uczynić go impotentem. Niestety nic nie mógł uczynić poza miganiem się przed zastrzykami. Nie chciał pozostać kaleką tracąc pożądanie i męską potencję. Wolałby raczej umrzeć wcześniej. Oleg pragnął być podleczony, gdyż w wyleczenie całkowite już nie wierzył. Zrozumiał, że był chwilową remisją, ten cudowny stan przypływu sił i radości z życia. Teraz naświetlania powodowały mdłości i brak apetytu. Był osłabiony i nie znał prognoz na przyszłość. To powodowało zagubienie i chaos. Najchętniej uciekłby ze szpitala, ale bez zaświadczenia o wypisie nie mógłby powrócić do miejsca swego zesłania. Nie mógł przecież zapominać, że był zesłańcem. Obszar jego wolności był bardzo ograniczony.
Żaden z pacjentów przebywających w szpitalu nie rozmawiał z lekarzem o swoich obawach, o sensie życia i tym, co jest dla niego najważniejsze. Decyzje o leczeniu zapadały w gronie lekarzy. Chorych zaś oszukiwano i pocieszano. Niektórzy tylko domyślali się prawdy o swojej chorobie i rokowaniu na przyszłość. Oleg zastanawiał się, czy za ocalenie życia można zapłacić tym wszystkim co nadaje mu barwę i urok? Czy życie ogranicza się tylko do trawienia, oddychania i czynności mięśni? Rozdrażniony, zagubiony toczył boje z lekarką prowadzącą, Doncową. Mimo swojego oddania pracy i ludziom chorym Doncowa nie potrafiła rozmawiać o leczeniu z pacjentami. Autorytatywnie podejmowała decyzje nie informując o tym chorych. Lecz od jakiegoś czasu, dręczona złym samopoczuciem zaczęła mieć wątpliwości. Znała przypadki chorób popromiennych. Niektórzy pacjenci naświetlani w dzieciństwie cierpieli potem na wiele rożnych dolegliwości. Nie ulegało wątpliwości, iż medycyna nie była doskonała. Jakże trudno było wyważyć i dobrać odpowiednią metodę leczenia. Trzydzieści lat pracy tak szybko minęło w służbie innym, iż Doncowa nie spostrzegła jak bardzo jest zmęczona. Jej organizm wyczerpał swoje zapasy sił. Ustawiczne bóle w okolicy żołądka zmusiły ją do poddania się badaniu. Wyniki niestety okazały się złe. W badaniu morfologicznym było mało białych krwinek, a OB. było bardzo wysokie.
Autor ze znawstwem natury ludzkiej opisuje wewnętrzne zmagania Doncowej. Pisze, że pewnego dnia wybrała się po pomoc do swojego mistrza lekarza, który był już na emeryturze i prywatnie udzielał pomocy chorym. Zagłębiona w wygodnym fotelu w małym, parterowym domku dawnego nauczyciela na chwilę doznała ulgi i zapragnęła o niczym nie wiedzieć, nie podejmować żadnych decyzji. Dawniej przywiązywała uwagę do etiologii, objawów, przebiegu choroby i rokowania. Opory, wątpliwości i lęki pacjentów nie przemawiały do niej. Musiała dobrać odpowiednią metodę leczenia – to było najważniejsze. Jakże teraz zrozumiała czym jest lęk, wątpliwość, każde westchnienie chorego. Zagoniona w pracy i w domu oceniała dotąd swoje życie jako pasmo problemów a teraz okazało się, że tak cudowne było to życie, które przyszło powoli żegnać. Wszystkie więzi, łączące ją z normalnym życiem, pozornie tak mocne, tak wieczne rwały się i pękały już nie z dnia na dzień, lecz z minuty na minutę. Tak kurczowo trzymamy się ziemi – a przecież nic nas na niej nie trzyma.
Podleczony Oleg został wypisany ze szpitala. To nic, że tylko na jakiś czas. Lekarze nie dawali mu zbyt wielu szans na wyleczenie, ale nadzieja koloryzowała obraz rzeczywistości. Wiera Ganhart dała mu swój adres, aby miał gdzie przenocować po wyjściu ze szpitala. Jej ładne, mądre oczy patrzyły z tkliwością na niesfornego pacjenta. Od początku ogarniała ją dziwna słabość przy nim. Oleg również starał się być delikatny w kontakcie z Wierą. Widywał ją bardzo rzadko i przelotnie ale świadomość jej istnienia nadawała wszystkiemu sens. Niewidzialna, tkliwa nić ich przyjaźni barwiła świat odcieniami nadziei. Nadeszła wiosna, ciepła i odurzająca pięknem. I za ten nadprogramowy czas Oleg dziękował w swym sercu. Była to maleńka dokładka do długiego życia, przyjmowana przez niego jako dar niezasłużony. I radował się jednym dniem tak intensywnie, że nawet kilka lat minionego czasu nie mogły się temu równać. Chodził wolno, starając się dostrzegać wszystko wokół. Kwitnące drzewo, wiosennymi różowymi kwiatami odziane było jak niepojęta cudowność dla niego. Wschód słońca, piękno ulic, majestatyczne, pełne pokoju ruchy starych Uzbeków. Jakże piękny był świat widziany oczami zmartwychwstałego człowieka. W styczniu przywlekł się do klinki ledwie żywy, przekonany, że zaraz skona za jej murami. Teraz radośnie szedł na spotkanie z wymarzoną kobitą, nieziemską istotą.
Po wielu perypetiach w odszukaniu jej adresu, okazało się niestety, że przyszedł za późno i już jej nie zastał w domu. Zwiędły bukiecik fiołków, który niósł dla niej przypomniał mu o ulotności szczęścia. Jakże krótkotrwałe było szczęście pośród mnogich cierpień jego życia. Smukłonoga, delikatna, ulotna jak letnie mgły, dobra Wiera rozpłynęła się w obłoku zmienności i nietrwałości świata. Czekała, czekała tak długo samotna, odgrodzona od świata i nie mogła się doczekać. Czyżby radość i spełnienie przychodziły zazwyczaj zbyt późno do naszego życia? Dawniej we wczesnej młodości Wiera pokochała chłopca, który poległ na początku wojny. Postanowiła być mu wierna. Oleg znów rozbudził w niej pragnienia kobiece. Wbrew swej woli wychodziła mu naprzeciw. Brała ją w posiadanie spragniona czułej miłości własna dusza. Jednak ich drogi krzyżowały się. Biegły w odmiennych kierunkach świata. Jakaś niepojęta mądrość kierowała wszystkim tak, że żaden umysł ludzki nie potrafi zgłębić jej tajemnic. Po wyjściu Kostogłotowa ze szpitala nie było dane spotkać się im ponownie.
Bez Wiery piękne miasto zgasło. Nie mógł zrozumieć Oleg gdzie podziała się poranna świeżość i radość. Nawet powrót do Usz-Tereku stracił swój urok. Nie potrafił wyobrazić sobie takiej rzeczy, która mogłaby sprawić mu radość. Nie było szczęścia, ani radości bez Wiery. Ach, żeby można było tak bez słów paść u jej nóg i otrzeć twarz jak pies o jej delikatne dłonie. I tak trwać – marzył Oleg. Poczuł się zmęczony i chory. Jego zaleczony guz dawał o sobie znać bólem. Worek ciążył na plecach. Powietrze zrobiło się duszne i gorące. Jeszcze kilka godzin temu był otoczony wiosenną nieważkością, teraz ciążył ku ziemi. Wolnym krokiem doszedł do Komendantury, która mieściła się na peryferiach miasta. Zastał tam komendanta Ormianina o łagodnej, inteligentnej twarzy. Jeszcze nigdy nikt pracujący w NKWD nie mówił do niego takim uprzejmym tonem. Gdy komendant dowiedział się, iż Oleg wraca ze szpitala jego twarz wyrażała ludzkie współczucie. Coś zupełnie niemożliwego przedtem, czyli w znanej mu rzeczywistości stalinowskiego reżimu. Nie martwcie się, niedługo wszystko się skończy. Wracajcie do zdrowia – powiedział Ormianin. Oleg poczuł wzruszenie, wprost nie mógł uwierzyć, że to może być prawdą. Jak wielkie zmiany musiały zajść, ażeby coś takiego było możliwe? - zastanawiał się.
Podążając w kierunku dworca poczuł w całym ciele rozprzestrzeniające się ciepło radości.
Akcja powieści toczy się pod koniec lat 50-tych obecnego wieku. Pierwsze zwiastuny wolności budziły nadzieję w zesłańcach, że ich ciężki los wreszcie się skończy.
Oleg napisał kilka listów na stacji i postanowił udać się w stronę miejsca zesłania do Usz-Tereku. W liście do Wiery wyznał swoje pragnienia i obawę przed ich wspólnym losem. Życzył jej szczęścia i nie zmarnowania drugiej połowy swego życia. Gdy pociąg ruszył dławiąca tęsknota gdzieś w środku prawie fizycznym bólem przypomniała o tym, że pozostawia za sobą kogoś, kto jest najdroższy dla niego, kto wypełnił całą jego duszę szczęściem.
* * *
Impresje własne:
Powieść porusza najistotniejsze aspekty ludzkiego życia. Zaskoczeni nieuleczalną chorobą, wyrwani z codziennych zajęć pacjenci, zmuszeni byli spotkać się z czymś nowym i niepojętym. Bez znieczulenia oszałamiającym zgiełkiem świata, w samotności musieli stanąć sam na sam z trwogą śmierci. A przecież wszyscy jesteśmy całym sobą przygotowani na życie, nie zaś na umieranie. Nikt z nich nie wiedział jak się wita śmierć i nie było z kim o tym porozmawiać. Osamotnieni, zagubieni w swych lękach i wątpliwościach szukają ratunku w rozmowach z współtowarzyszami niedoli. Młody chłopak chory na raka kości dojrzewał duchowo w błyskawicznym tempie. Jego twarz wyraża mądrość doświadczonego niedolami życia starego człowieka. W spotkaniu z młodą dziewczyną, która przybyła do kliniki odnalazł chwilowe ukojenie. Odkrył i zrozumiał, że miłość może przynieść ze sobą coś czystego i wiecznego, że może stać antidotum na cały brud świata. Wspierał ją w chorobie i nieszczęściu. Jej rozpacz czasem odczuwał bardziej dotkliwie niż własne nieszczęście.
Większość postaci przemienia się wewnętrznie pod wpływem choroby. Jednym z opisanych w książce pacjentów jest zawsze spokojny i pokorny Tatar. Jego plecy gniją od nowotworu, kręgosłup nie jest w stanie utrzymywać jego wychudzonej postaci. Godzinami leży na łóżku w ciemnym korytarzu, patrząc w przestrzeń ponad sobą, gdzie niebo zastępuje mu szpitalny sufit. W jego oczach jest wdzięczność. Nieszczęście, które go spotkało nauczyło go pokory wobec nieuniknionego. Wzruszenie budzi również postać Szułubina, który tuż przed ciężką operacją raka jelit, opowiada Olegowi historię swego życia. Przez całe życie był zmuszany do kłamstwa, degradowany w pracy. Musiał przyklaskiwać na zebraniach partyjnych i udawać, że wierzy w coś co było absurdem i okrucieństwem. Musiał patrzeć jak wywożą innych i uważać na każde wypowiadane słowo. I poddawał się wszystkim szykanom ze względu na rodzinę. A potem dorosłe dzieci wyparły się go jako ojca. Pozostał sam z podciętymi skrzydłami, złamany chorobą. Ciążyła mu wina za milczenie, gdy powinno się krzyczeć. Zagubiona, stłamszona prawda teraz wobec choroby stała się dla niego najważniejsza. Pozostało mu żegnać swoje bezsensowne życie, które już dawno z niego uszło. Obciążone chorobą ciało ciążyło obcym brzemieniem. Jego okrągłe o zgasłym spojrzeniu oczy patrzyły z rezygnacją na niepojęte cierpienia świata. W życiu, które miał za sobą już nie można było nic zmienić.
W powieści w przepiękny i głęboki sposób podsumowuje swoje życie stary lekarz, mistrz i nauczyciel doktor Doncowej. Opis wizyty Doncowej u swego mistrza dostarczył mi wiele wzruszeń. Jest w tej scenie jakaś nieuchwytna genialność. Widzi się, jakby się tam było, prężną i młodzieńczą postać lekarza oraz przybitą chorobą kobietę chociaż o wiele lat młodszą od niego. Sprawia wrażenie zbyt wcześnie podstarzałej i przybitej nieszczęściem. Barwność opisu jest zachwycająca i plastyczna. Nie sposób uchwycić i nazwać słowami tego kunsztu pisarskiego jaki objawia ta scena. Czułam ciężar, który spoczywał na kobiecie, wręcz czułam ucisk na sercu, spowodowany niepewnością jej losu. Byłam tą opisywaną kobietą a jednocześnie i mężczyzną. Zanurzyłam się w dynamiczny proces życia. Czułam jego smak słodyczy i gorycz wyroku zadanego przez los oraz smutek nadchodzącego pożegnania. Pożegnania wszystkiego co znane, swojskie, bliskie a zarazem tak niedoceniane. Myślałam o ludziach, którzy zostali zmuszeni przez los żegnać to, czego nawet nigdy nie byli w stanie docenić, przeżyć, zasmakować. Czułam jak nieuchronnie zbliżało się do końca coś, co było jak powiew wiatru, jak słodki pocałunek wiosennych kwiatów. Ukochane a już nieobecne. Dalekie zanim zdążyło stać się bliskie... Niesamowite doznania, które całą sobą przeżywałam przerwało wejście ogromnego psa o wielkich, mądrych oczach jak u człowieka. Zamarła na chwilę dynamika zdarzeń, czas zatrzymał się w miejscu. Można było odczuć powiew wieczności. Pies stanął nieruchomo i przyglądał się obecnym oczami pełnymi smutku i tajemniczej transcendencji. Jego nagłe pojawienie się i czar, który z niego emanował zupełnie oderwał Doncową od myśli o chorobie i śmierci. Zapomniała o swoim nieszczęściu. Na ten krótki moment była tylko zadziwieniem i zachwytem. Została naznaczona jakimś nieuchwytnym powiewem z innego wymiaru. Zdawać by się mogło, że to niezwykłe stworzenie przypomniało jej coś utraconego ale przecież w głębinach duszy drzemiącego. Coś, co nadaje życiu sens i kierunek nawet gdy się tego na codzień nie uświadamia. W chwilach tragicznym natomiast przybywa jak nieuchwytny oddech wieczności.
Po wizycie Doncowej lekarz usiadł zadumany w fotelu i uświadomił sobie, że cały sens istnienia w przeszłości i krótkiej przyszłości, sens istnienia zmarłej żony, młodziutkiej wnuczki i w ogóle wszystkich ludzi w cale nie zawierał się w działalności, której poświęcali się z takim zapałem, którą uważali za najważniejszą sprawę w życiu i z której byli znani. Sens ów polegał na tym, by nie zatracić w sobie czystej, niezmąconej i nieskalanej cząstki wieczności, jaka trwa w każdej ludzkiej istocie. Jak srebrny księżyc w spokojnym stawie.
Najbardziej przemawiającą i żywą postacią jest Oleg Kostogłotow. Zesłany do łagru w straszliwych, wykańczających warunkach traci nadzieję na wolność. Druty kolczaste zamienia mu los na wieczną zsyłkę potem zaś choroba nowotworowa dopełnia cierpień. Jedno pasmo nieszczęść za drugim płynie przez jego życie. Po wieloletniej niewoli Kostogłotow trafił do klinki dla nieuleczalnie chorych. Na „skrzydłach motyla nadziei" przybyła miłość do jego życia. Rodzące się uczucie zmusiło Kostogłotowa do głębokiej zadumy nad sensem swego istnienia. Życie jego to historia przeobrażeń duszy ludzkiej pod wpływem cierpień i radości, które przynosi los.
Wczuwając się w jego dzieje, jakże pragnęłam dla niego choć odrobiny szczęścia. Jedyna kobieta, która znajduje miejsce w jego sercu jest nie dla niego. Dlaczego aż tyle cierpień musi znieść jeden człowiek? – rodziło się we mnie pytanie. Trudne doświadczenia nauczyły go pokory, zrodziły wdzięczność. Nękany chorobą potrafił wzruszająco radować się istnieniem. Wschód słońca budził jego zachwyt, kwitnące drzewa uszczęśliwiały go swoim widokiem. Po wyjściu ze szpitala odwiedził ZOO i tam dowiedział się o historii małej małpki oślepionej tytoniem przez bezmyślnie okrutnego przechodnia. Jakże współczuł temu biednemu stworzeniu i nie mógł o tym zapomnieć. Oleg był wrażliwy, człowieczy i mądry życiowym doświadczeniem. Ustawicznie zadawałam sobie pytanie: dlaczego nie może on choć na krótki czas zaznać szczęścia przy boku ukochanej kobiety? Jednak sam Oleg zrezygnował z ubóstwianej istoty obawiając się obarczyć ją swoją chorobą. Nie chciał budować więzi tam, gdzie śmierć swój cień już kładła.
Wstrząsająca jest również historia życia lekarki pracującej w klinice. Pochłonięta pracą i zaangażowana całą sobą w leczenie chorych Doncowa nagle zostaje postawiona po stronie swoich pacjentów. A zdawało się jej, że lecząc innych sama jest odporna na choroby. Sparaliżowana strachem zaczyna rozumieć swoich pacjentów. I każde ich westchnienie przeżywa teraz inaczej. Wszystko, co było do tej pory takie znajome i oczywiste wydaje się jej niepojęte i zupełnie inne. Cały świat nagle runął, zawalił się. Ten nagły cios zupełnie ją zdruzgotał. I musiała za życia zacząć żegnać swoich bliskich oswajać się z nieszczęściem i bliską śmiercią.
Nikt z nas żyjąc nie myśli o śmierci. Jest ona tak daleko od nas. A gdy jej cień przybliża się jest zbyt późno, aby coś zmienić. Najczęściej paraliżujący lęk przed końcem odbiera nam szansę na snucie refleksji o sensie własnego życia. Nasza natura jest tak skomplikowana, że dopiero sytuacje graniczne, cierpienia i choroby zatrzymują nas w pędzie „do nikąd". Cierpienia zmieniają nasze spostrzeganie świata i swojego w nim miejsca. To, co wydaje się tak ważne w życiu, gdy jest się zdrowym, okazuje się bez wartości w obliczu nieuleczalnej choroby. Czy poczucie bezpieczeństwa, brak bezpośrednich zagrożeń działa tak, jak oślepiający narkotyk na nasze oczy? Najczęściej przestajemy odczuwać, dostrzegać barwy świata i jego urok w radośnie i beztrosko płynących dniach. Jakże z pozoru wydaje się to paradoksalne, że cierpienie otwiera nasze oczy na bogactwo i piękno świata. Trudne sytuacje zmuszają nas do wglądu w siebie, do zatrzymania się w tej dziwnej gonitwie „za wiatrem", jaką często staje się nasze życie.
Wczuwając się w losy bohaterów powieści Aleksandra Sołżenicyna mamy szansę zastanowić się nad swoim życiem. Nad tym, co jest dla nas w nim najważniejsze. Książka opisując wiele cierpień, niesie jednak nadzieję. Przecież tak wiele jeszcze można zmienić w swoim życiu, dopóki ono trwa. Można nauczyć się od nich witać dzień jak cud stworzenia. Doceniać wielkie dary, jakimi obdarza nas istnienie. Bowiem jarzmo codzienności przyćmiewa to co wartościowe i piękne. Czasem jakże dotkliwie potrafi uwierać nas jakiś mało istotny problem. Po prostu zasłania cały horyzont naszego świata. Natomiast wielkie bogactwa, które posiadamy znikają z naszego pola dostrzegania i odczuwania. Szybko przyzwyczajamy się do zdrowia, pomyślności i wygód. Dopiero silny wstrząs uzmysławia nam, jak cudowne było dotychczasowe życie. Pomimo opisywanych cierpień powieść niesie ze sobą jakąś niewysłowioną świetlistość. W jakiś niepojęty sposób odbiera ciężar i bezsens ludzkiemu cierpieniu. Przybliża doznanie nieskończoności wszechświata. Przynosi ze sobą ukojenie. Łączy losy ludzkie w nierozerwalny krąg wspólnoty człowieczego losu. Zatacza kręgi po tajemnicy niezgłębionego świata, czasem czarnego od grozy, innym razem prześwietlonego zbawiennym światłem. Przynosi ukojenie w bólu i budzi z martwoty.
Plastyczne, przejmujące swoim losem postacie książki, nakreślone ręką mistrza, jak żywe stają przed każdym z nas, gotowe dzielić się nagromadzonym w nich bogactwem przeżyć.